image1 image2 image3

Czarny Homer czyli z pijanym kotem na rybach…

 

   Wybierałem się kiedyś na urlop na Suwalszczyznę. Turystycznie i rekreacyjnie, ale połowy też znalazły się w moich planach. Przygotowania zacząłem od sprawdzenia potencjału tamtejszego włodarza, którym jest Gospodarstwo Rybackie PZW w Suwałkach. Ponad 20 tysięcy hektarów jezior robiło wrażenie! Oczywiście nie spodziewałem się trafić na żadne wędkarskie eldorado, ale miałem nadzieję, że jakieś ryby uda się przechytrzyć. I to w nowym i urokliwym otoczeniu. Na miejscu trafiłem na trzy problemy. Pierwszy był taki, że w okolicy, gdzie się zatrzymałem, wody w większości nie należały do PZW. Z mojego domu w Jaworznie mam w promieniu 10 kilometrów Dziećkowice i Sosinę, niewiele dalej Kanał Szczakowski, Sztołę i Białą Przemszę. Tam musiałem jechać ponad 30 kilometrów, żeby przywitać się z okonkiem. Prawie tyle, ile mam do Wisły i trochę mniej, niż dzieli mój dom od Skawy, Soły czy Czarnej Przemszy. Warto było przejechać tyle kilometrów, żeby przypomnieć sobie w jak fajnym miejscu przyszło mi mieszkać...



Drugi problem to dostęp. Cóż z tego, że stałem z kijem kilka kroków od brzegu, jak oddzielał mnie od wody pas nieprzebytych trzcin? Trzecim problemem był brak łodzi. Parę razy nawet pytałem o możliwość wypożyczenia, ale widok wpół zatopionych i nadgnitych kryp skutecznie zniechęcał do negocjacji. Te niewesołe refleksje w niczym nie zakłócały przyjemności obcowania z piękną krainą, gdzie rozsiane po lasach kurhany przywoływały jaćwieską przeszłość, a nieliczne złapane ryby nie pozwalały zapomnieć o dzisiejszej wędkarskiej mizerii. A podziwiałem okolicę najczęściej z wysokości rowerowego siodełka. Zwolennikom rowerowych eskapad Suwalszczyzna ma wiele do zaoferowania. Pod tym względem rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania – warto było targać przez całą Polskę dwa bicykle! Mnóstwo szutrowych, polnych i leśnych dróg i wszędzie niezapomniane widoki. Obserwując z góry pełną (a jednak!) jezior panoramę nieraz czułem się jak… No, może nie jak ułan Księstwa Warszawskiego, ale przynajmniej jak statysta z filmu „Pan Tadeusz”, bo to właśnie te plenery wybrał Wajda na „odegranie” Litwy w swojej ekranizacji dzieła Mickiewicza, szczególnie we fragmencie pokazującym wkroczenie wojsk napoleońskich.

   Rower pozwalał na popedałowanie tam, gdzie trudno było dotrzeć samochodem. Jak trafiałem na fajną wodę – czyli dostępną i należącą do PZW - to było to zazwyczaj dzięki rowerowi, a co za tym idzie bez sprzętu. Może i dobrze, o jedno rozczarowanie mniej. Wpatrzony w fale i podniecany obrazami podsuwanymi przez wyobraźnię wymyśliłem …travelkę. Wiem, nie byłem pierwszy, ani nawet nie tysięczny. Ale nigdy wcześniej nie czułem tak mocno, że kilkuczęściowy kijek z garścią wabików powinien być moim obowiązkowym rowerowym doposażeniem. A na pewno w takim miejscu jak Suwalszczyzna i nawet wtedy, gdy celem wycieczki jest zapomniany cmentarz albo molenna starowierców… Po powrocie z urlopu nie porzuciłem tej myśli. Tym się różni wakacyjna miłość od wakacyjnej decyzji o zakupie sprzętu. O tej pierwszej najczęściej się zapomina, tę drugą się realizuje. Przeglądając oferty, głównie na Ebayu i w sklepach internetowych, nieco się rozczarowałem. O ile nie było problemu z ciężarem wyrzutu; tu oferta była dość bogata, to nie spodobało mi się, że dominowały kije trzyczęściowe, które po złożeniu, razem z tubą, dawały długość przekraczającą 70 cm. Jedynym kijem, który pod tym względem spełniał moje oczekiwania był japoński Major Craft, model Sa Ku Ra DC-644m. Na dodatek kij miał niezłą recenzję na Tackletour. Decyzja zapadła. A że na zegarze życia piątka miała wkrótce zastąpić czwóreczkę, to i powód się znalazł. I nawet sponsor.

O roku ów… Tak Wieszcz wspominał rok 1812. Mam nadzieję, że najlepsze czasy wędkarskie mam jeszcze przed sobą! Ale najlepszy rok na zakupy w Kraju Kwitnącej Wiśni z pewnością jest już za mną. Kurs dolara przed kryzysem… Ażby się chciało za wspomnianym wcześniej Wieszczem westchnąć:


O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!

Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju,

A wędkarz rokiem kupca, dotąd lubią starzy

O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy.

O tych dostawach szybkich, dolarach taniutkich

Promocjach u Japońców, opłatach malutkich

I ja też skorzystałem, kupiłem nie mało

No i komu to Panie, (………), przeszkadzało?


Tak czy siak, stałem się posiadaczem czteroskładu za w miarę rozsądne pieniądze. Jako że w tamtych czasach nie miałem do czynienia ze sprzętem muchowym, cztery wysypane z tuby patyki kojarzyły się bardziej z bierkami niż wędką. Spróbowałem złożyć. Udało się. I oto miałem w dłoniach własną travelkę. A może własnego travelka? Niestety okazało się, że nie jest to ostatni semantyczny problem. Bo kij, poza tym że powinien mieć dwa końce, powinien mieć ”to coś”. Przynajmniej wtedy, gdy mówimy o kiju w dla wędkarza, czyli wędzisku. A jeżeli ma „to coś”, nie może się normalnie, czyli technicznie i handlowo, nazywać. Kij na blanku Shikari IWJ 631 z pracowni Rodmas. Jako opis, może być. Ale spróbuj tym łowić? Pijanym Mistrzem? A proszę bardzo!


Czym dla pocisku łuska

A dla kuligu sanie

Dla gołej baby bluzka

A dla orkiestry granie

Czym miecz dla wojownika

A dla opony dętka

Tym kura dla kurnika

Tym dla wędkarza wędka.


Nie multiplikator, nie przynęta, a właśnie wędka ma takie miejsce w ekwipunku wędkarza jak miecz w rynsztunku wojownika. Zerwikaptur i Podbipieta, Artur i Excalibur, Anduril i królowie Gondoru. Przykładów takich par nietrudno doszukać się i w historii i w literaturze. Wprawdzie nie ma tu reguły, bo nie słyszałem by naszego najsłynniejszego, acz fikcyjnego, szermierza, pana Michała Wołodyjowskiego, łączono z jakąś konkretną szablą, ale ja z pewnością należę do tych ludzi, którzy potrzebę nazwania ulubionych przedmiotów mają. Dlatego ukochany kij do lekkich zastosowań otrzymał jako pierwszy własną nazwę. Pijany Mistrz… Ale o tym już było. Drugi, również z pracowni Rodmas, został też w taki sposób wyróżniony. Obie nazwy nie wynikały z jakichś specjalnych przemyśleń, a były pochodną pewnych naturalnych skojarzeń. A dobra nazwa ma to do siebie, że pasuje nie gorzej niż dobrze dobrana do blanku przelotka. Kij ochrzczony nazwą sympatycznego gryzonia, zawdzięcza swe imię okolicznościom, w których był testowany. Otóż pojechaliśmy późną jesienią testować nowe wędki na ujściu Skawy. Było ciemno, zimno i padał śnieg. Żadna ryba nie dała się skusić. Za to co chwilę słychać było głośny chlupot wpadającego do wody bobra. Chyba trafiliśmy na jakąś bobrową imprezę… Nie przeszkadzała im ani pogoda ani nasza obecność. Efektem wyjazdu było kilka pozostawionych w wodzie gum i imię dla kija. Zuchwały Bóbr. Brzmiało dobrze i przylgnęło do niego. I niewiele więcej mogłem wtedy o kiju powiedzieć, bo… nie łowił. Na Skawie nie pasowały mu klenie i okonie, na Białej Przemszy omijały pstrągi. Dzień później jechałem w to samo miejsce z Pijanym Mistrzem i ryby były. Bo kij, jak kot, ma być łowny. A ten nie był. Miałem go nawet przechrzcić na Leniwego Bobra, albo oddać w inne ręce, ale zanim to zrobiłem, za radą Jawora, pokazałem mu… łowić ryby. To czynność z tej samej kategorii co uczenie patelni, żeby nie przypalała potraw, albo wytłumaczenie silnikowi, żeby odpalał zawsze za pierwszym razem… W tym wypadku się udało. Ale nazwa została zmieniona. Łowny kij został… Pijanym Bobrem. Postanowiłem tę przydawkę dodawać do nazw tych wędzisk, które się wyróżniają łownością. Te pierwsze opisane wyżej z pewnością na to zasłużyły. Szczerze mówiąc Dragon Mistery też, ale… Seryjny kij, dolna półka… Wprawdzie łowi, ale nie ma „tego czegoś”. Cóż można o nim rzec? Tyle, ile Roch Kowalski powiedział o pokrewieństwie z Zagłobą, a Vincent Vega o popularnym fastfoodzie… Wuj to wuj, Big Mac to Big Mac, a Dragon to …Dragon. Dobrze, że Mystery, a nie Misery. Nie to, co Major Craft. A w zasadzie Sakura. A może wystarczy sam Major? Albo sam Craft? Albo Składak, przecież ma tyle części; albo Pięćdziesiątka, jakby się było czym chwalić… Żeby nie zwariować pojechałem na ryby. Oczywiście zabrałem z sobą to coś. Przed pierwszym rzutem kilka razy sprawdzałem łączenia – Pijany Mistrz nie ma żadnego, Bóbr jedno, a ten składak aż trzy! – bałem się, że nie tylko slider wpadnie do wody… Przez własną niedbałość takie przygody już mi się wcześniej zdarzały. Przy równoczesnym zaczepie i zerwaniu żyłki, raz kosztowało mnie to utratę szczytówki. Teraz nawet przy wędce jednoczęściowej zdarza mi się dociskać elementy. Muszę przyznać, że pierwsze próby były bardzo niepewne. Głównie dlatego, że oczami wyobraźni widziałem siebie, stojącego na brzegu z rękojeścią w garści i wpatrzonego w znikający, najpierw w powietrzu, a potem w wodzie, latawiec składający się ze slidera i towarzyszących mu kilku czarnych kresek połączonych cienką nitką plecionki… Nic takiego, na szczęcie, się nie stało, a wzrastającą przyjemność z machania nowym sprzętem przerywały tylko … szczupaki. W debiucie bezimienny kij wyciągnął ich kilkanaście.



Zdecydowana większość z nich zmieściłaby się bez problemu w tubie po wędce, ale i tak zachowanie kija budziło szacunek. Przecież na taki wynik, na mocno przełowionej Sosinie, czasami trzeba poświęcić kilka, jak nie kilkanaście wyjazdów! Zabranie świeżo nabytego sprzętu nad wodę to rzecz oczywista. Po udanym zakupie zdarza się ,że nowy na dłużej staje się numerem jeden. Travelka raczej nie ma szans na pierwsze miejsce w drużynie, bo nie jest dedykowana ani do konkretnych ryb, ani do konkretnych przynęt, ani do konkretnych wód… Długo by można wymieniać do czego nie jest, prościej jest powiedzieć do czego jest dedykowana – do sytuacji, kiedy w zasadzie nie planujemy zabierania zestawu, albo chcielibyśmy, ale nie mamy na to miejsca. Dla takich okoliczności warto mieć travelkę. Okoliczności te na stałe pozycjonują miejsce w drużynie – na zawsze w rezerwie. Po ćwiczeniach nad wodą kij miał zostać poddany dłuższemu testowi na odporność na kurz i długotrwałe przebywanie w zamkniętej tubie. Czyli cierpliwie czekać na swój czas. Nie mogłem jednak tego zrobić tylko po zabawie na Sosinie. Może potrafi też złapać inną rybę niż szczupak? Zabrałem go więc na moje pstrągowe łowiska. Akurat wtedy mocno popadało i Skawa raczej nie nadawała się do łowienia. Wybrałem więc Kanał Szczakowski, a konkretnie jego dolny odcinek. Zawsze w sezonie tam zaglądam i zazwyczaj rezygnuję po pierwszej wizycie. Woda ma tam wiele ciekawych miejsc, ale jest mocno zarośnięta i trudno jest poprowadzić przynętę dłużej niż kilkadziesiąt centymetrów. Jeżeli w tym czasie żaden pstrąg nie zaatakuje, przynęta nieuchronnie zaczepi o zielsko. Wtedy było jednak całkiem inaczej. Te same opady w Polsce południowej, które wykluczyły Skawę, zmieniły na korzyść warunki łowienia na Kanale. Wody przybyło może o kilkanaście centymetrów, może trochę więcej. Ważne było to, że stało się to w czasie, gdy podwodna roślinność zakończyła swój cykl rozrostu. Efekt był taki, że na całym odcinku od mostu drogowego przy Sosinie aż do ujścia do Białej Przemszy pojawiło się wiele miejsc, gdzie ponad gąszczem wodnej roślinności było wystarczająco dużo miejsca na skuteczne prowadzenie praktycznie każdego pstrągowego wabia. Po kilku wizytach miałem rozpoznane wszystkie najatrakcyjniejsze fragmenty łowiska. Złapanie kilkunastu pstrągów w ciągu dwóch, trzech godzin nie było żadnym wyczynem. Tego testu, ze względu na wyjątkowo sprzyjające okoliczności, nie mogłem kijowi zaliczyć. Zabrałem go więc na Białą Przemszę. Nie przepadam za tą rzeką, a to głównie z powodu jej czystości i otoczenia. To nastawienie powodowało, że rzadko tam bywałem i niczego nie łowiłem. Więc tym razem warunki testowania trudno było uznać za sprzyjające. Raczej przeciwnie. Na kiju nowe wyzwanie nie zrobiło żadnego wrażenia. W czasie pierwszego wypadu wyciągnął z wody całe 43 centymetry kropkowanego tubylca. Zacząłem go podejrzewać że … jest łowny. Tylko i aż tyle. Przy takich podejrzeniach nie było mowy o zaprzestaniu testów. Zabrałem łobuza na Sztołę. Sztoła jest po prostu piękna. I to dla tego piękna od kilku lat regularnie ją odwiedzam. Ciągle z nadzieją, że w końcu trafię na sztukę, która przekroczy czterdzieści centymetrów… Nie było mi dane powalczyć z kilku względów. Jednym z nich był telefon od starszego Jawora. Wieść niosła, że podniesiona woda na Wiśle daje dobre warunki dla skutecznego łowienia. Pożegnałem się ze sztołowymi pstrągami, zmieniłem multik na taki z grubszą plecionką, dorzuciłem do torby pudełko z większymi przynętami i zameldowałem się nad Wisłą; a dokładnie na kanale w Jankowicach. Łowienie w tamtym miejscu to było całkiem nowe zadanie dla mojego składaka. Sosina to szczupaki, czasami okonie, na Sztole tylko pstrągi; za to Wisła mogła obdarzyć praktycznie każdą drapieżną rybą. Szczególnie na początku lipca i przy podniesionej wodzie. Zaczęło się jak u Hitchcocka – najpierw życiowy rekord, a potem… napięcie rosło. Życiówka, niestety, mocno naciągana. Był nim ponad półmetrowy kleń, ale wyciągnięty razem z kłębem cudzej żyłki i haczykiem w pysku. Szybko wrócił do wody bez tego bagażu, za to z naszymi mocnymi życzeniami przeżycia. Jako że łowienie z opadu nigdy mnie nie wciągnęło, spróbowałem przeczesać wodę sliderem siódemką. Szybko okazało się, że był to dobry pomysł. Mocne uderzenie, zacięcie, młyn w wodzie! Mam rybę i to nie małą. A potem nagły luz, znowu opór, luz… Przemknęła mi przez głowę myśl, że złapałem coś za bety, ale szybko skojarzyłem reakcje na końcu plecionki ze przegranymi, dokładnie w tym samym miejscu, pojedynkami. Cztery razy zacinałem tam suma; walka trwała raz krócej, raz dłużej, ale zawsze kończyła się klęską. Nie widziałem nawet ogona moich pogromców. Mogłem sobie tylko w myślach liczyć metry i kilogramy. Tym razem, w wodzie koloru kawy z mlekiem, szansę na zobaczenie ryby dawało tylko jej wyciągnięcie na brzeg. Plecionce i multiplikatorowi mogłem zaufać, ale kijowi? Wprawdzie ryba nie sprawiała wrażenia jakiegoś wyjątkowego potwora, ale sterczące z wody metalowe słupy, mrowie zaczepów i kamienne dno, dawały wystarczające atuty mojemu wąsatemu rywalowi. O ile wytrzymają haki, o tyle plecionka pęknie w kontakcie z ostrymi przeszkodami. Pozostało rozwiązanie siłowe, które już cztery razy mnie zawiodło. Na szczęście mogłem liczyć na pomoc Piotra. Jego uwagi bardzo się przydały. Kij też się sprawdził. Plecionka dźwięczała, hamulec grał, przedramię zaczynało boleć, a kij… Wygiął się jak nigdy przedtem, ale żadne łączenie nie puściło i chociaż oddał walce całą swoją sprężystość, ani przez chwilę nie sprawiał wrażenia, że się podda. Wreszcie opór ryby zelżał i mogliśmy zobaczyć pod nogami któż to tak dzielnie walczył. Jeszcze tylko kilka odjazdów w lewo i w prawo i mój pierwszy pokonany sum wylądował na brzegu. Miarka pokazała całe 123 centymetry.



Wśród łowców sumów nie mam się czym chwalić, sam zresztą uważam, że te cztery poprzednie były większe, ale zwycięstwo pozostaje zwycięstwem. Pan Sum został największą rybą złapaną przeze mnie, mam nadzieję, że nie dożywotnio. Poza tym pozwolił wykazać się kijowi i znacznie poszerzył możliwości, które mu wcześniej przypisałem. Nie była to jedyna atrakcja tej wyprawy. Jako że ryby dopisały także i mojemu towarzyszowi – było zatem co komentować – staliśmy blisko siebie, żeby można było swobodnie rozmawiać. Dla wędkarzy, którzy tyle czasu spędzali razem, także na łodzi, takie ustawienie nie powodowało zagrożenia ani dla naszego bezpieczeństwa ani dla sprzętu. Szczytówki co chwilę przecinały powietrze, bezpieczne jak samoloty w swoich korytarzach. Niestety my, w odróżnieniu od pilotów, nie mieliśmy wsparcia ze strony kontroli rejsów. Obawiam się zresztą, że i ona by nie pomogła. Na kanale wiślanym ważna jest i precyzja i długość rzutów. Przy technice rzutu, która daje, przynajmniej teoretycznie, największy zasięg, najłatwiej o splątanie plecionki na szpuli. Poza samym wymachem znaczenie ma też jakość ułożenia linki. Każde zakleszczenie zwojów hamuje lot przynęty, a poważniejsze może nawet skończyć się jej odstrzeleniem. Mam taki zwyczaj, szczególnie przy dalekich rzutach, że po wpadnięciu wabika do wody, odchylam mocno kij daleko za plecy, żeby wyciągnąć jeszcze kilka metrów linki. Im więcej poprawnie ułożonych zwojów tym lepiej; może przy następnym rzucie uda się sięgnąć jeszcze kilka stóp dalej? Przy którejś próbie, a ciągle staliśmy blisko siebie, poczułem, że warto odwinąć trochę zwojów. Zgodnie z moim zwyczajem prawa ręka powędrowała z godziny dziewiątej na godzinę… trzecią. A tymczasem wędka Piotra… Dźwięku pękającego blanku nie można z niczym pomylić. Szybka obdukcja i mamy ofiarę. Na szczęcie tylko jedną. Doświadczenia nie przetrwał Major Craft. A w zasadzie Sakura. A może wystarczy sam Major? Albo sam Craft? Albo Składak, przecież ma tyle części; albo Pięćdziesiątka, jakby się było czym chwalić… Trzeba cię będzie jakość ochrzcić, ale na razie trzeba cię naprawić. Uszkodzeniu uległa ostatnia, szczytowa część wędziska. Jeszcze tego samego wieczora napisałem do Plat’a. Okazało się, że nie ma żadnego problemu z częścią. Jedyne pytanie jakie mieli dotyczyło formy przesyłki. Wybrałem tańszą. Z pewnymi obawami czekałem na finał. A może dostanę … dolnik, albo część przedszczytową? Jak się nie umie poprawnie stać nad wodą, to warto przynajmniej znać angielski! A najlepiej jedno i drugie. Na szczęście mój niepokój szybko znikł. Już po tygodniu miałem w ręce kawałek rury PCV z nową, właściwą częścią Majora Crafta. A w zasadzie Sakury. A może wystarczy sam Major? Albo sam Craft? Albo Składak, przecież ma tyle części; albo Pięćdziesiątka, jakby się było czym chwalić… Nadanie imienia to nie jest łatwa sprawa. Dzisiaj nie przywiązujemy do tego wagi, ale imię to z jednej strony oznaka władzy nad tym, komu imię nadajemy, a z drugiej to jakby zaklęcie mające sprawić, że posiadacz imienia będzie wykazywał określone cechy. W Polsce współczesnej, gdzie przy trzepaku Dżastin esemesuje z Vanessą, dla większości z nas nie ma to znaczenia. Dla mnie ma. A najbliższa jest mi taka procedura, gdzie pierwsze imię jest jakby tymczasowe, a drugie, właściwe, w logiczny i naturalny sposób łączy się z nazwaną osobą, zwierzęciem czy rzeczą, poprzez odwołanie do ich cech czy zachowań.

   Parę lat temu przygarnęliśmy z ulicy (oficjalnie Sienkiewicza, a powszechnie zwanej Kocią) parę czarnych kociąt. Stan oczu obojga zwierzaków był fatalny. Jakimś cudem lekarstwa pomogły kotce. Kocurkowi nie mogły pomóc. W jego wypadku trudno było mówić o leczeniu oczu, bo ich po prostu nie miał. Gdy go pierwszy zobaczyłem na ulicy, cały mój opór znikł i niesiony litością zgodziłem się, żebyśmy go przygarnęli. Po niezbędnej wizycie u weterynarza, zwierzak trafił do nowego domu. Współczucie to jedno, ale wychowywanie dzikiego kaleki to drugie… Zostawiłem go w otwartym transporterze, a sam usiadłem w drugim pokoju. Zapaliłem papierosa. Gdyby wtedy okazało się, że to tylko sen, nie powtórzyłbym tego doświadczenia na jawie za żadne skarby świata. Ale przebudzenia nie było. Jak ci się śni, że holujesz metrówkę, to tak; ale jak pochopnie przygarnąłeś ślepego kota, nie licz na nagłe przebudzenie. I szczypanie też nie pomoże, ani odgłos mieszanego żwirku w kuwecie. Odgłos mieszanego żwirku? Spojrzałem na legowisko kotki – zajęte. Innych użytkowników kuwety nie było. Chyba że… Pobiegłem do drugiego pokoju i zdębiałem. Mój niewidomy futrzak właśnie skończył, hm… toaletę, otrzepał łapki i… wrócił do transportera. Gdyby zamiast tego stanął przede mną i powiedział: Dzięki, że dałeś mi szansę, zrobię wszystko żebyś nie żałował!, nie byłbym bardziej zdziwiony. Kotek jeszcze nieraz mnie zaskakiwał. Nie tylko pogodą ducha i zaradnością, ale także wędkarskimi zainteresowaniami. Wspólne przeglądanie przynęt, przewijanie szpulek czy kontrola zawartości kamizelki, to najczęstsze manifestacje tych zainteresowań. Zwierzak krótko był bezimienny. Nazwaliśmy go Homerem, bo po pierwsze był niewidomy, podobnie jak słynny aojda, po drugie jego mruczanki na kolanach przypominały monotonne recytacje opowieści w nieznanym i tajemniczym języku. Nazwa przylgnęła do niego, a on sam stał się moim ulubieńcem, głownie z powodu wielkiej radości życia i pogodnego usposobienia. Patrząc na czarny blank Majora Crafta z nową szczytówką, ciągle gdzieś w podświadomości szukałem dla niego nowego imienia. Homer tymczasem sprawdzał zawartość opróżnionej rury. Pomyślałem, że mógłbym nazwać wędkę, na cześć …kota. Dla odróżnienia od greckiego pierwowzoru nazwa powinna być pełniejsza, na przykład Kot Homer, albo Czarny Kot Homer. Takie rozbudowane imię trochę mi jednak nie pasowało. Sam pomysł nie był nowy. Miałem kiedyś wspaniałą kotkę. Była bardzo łowna, chociaż wcale tego od niej nie oczekiwałem, a na imię miała Iskra. Przyszło mi do głowy, że chciałbym mieć sandaczowy kij, głownie do nocnych połowów na Wiśle, który byłby tak łowny, zwinny, sprytny inteligentny jak ona. Kto wie, czy imię nie zostałoby nadane mojemu Dragonowi HM 62, gdyby nie to, że poległ na Przeczycach. Dragon poległ, ale pomysł nie. Po śmierci mojego Największego Czworonożnego Przyjaciela, buldożka francuskiego, postanowiłem uczcić jego pamięć budując kij o cechach takich, z jakich znany był ten mały, wielki piesek. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się to zrealizować. Tymczasem próbowałem dopasować kota do wędki, czyli z idei imienia dojść do jego optymalnej formy. O imieniu dla Crafta myślałem już zresztą wcześniej. A że najlepiej myśli się na rybach, to rozważanie często mi towarzyszyło podczas połowów. Czekanie na dosłanie szczytówki z Japonii oznaczało, że pozostałe kije mogły się wykazać. Wybrałem Zuchwałego Bobra i Białą Przemszę, ale mniej odwiedzany odcinek, bliżej Jaworzna.


Tam właśnie nauczyłem go łowić i tam właśnie wpadł mi do głowy pomysł, aby najłowniejsze kije nazywały się Pijanymi. Zuchwały Bóbr musiał się sporo natrudzić, żeby mnie do siebie przekonać. Major Craft od razu udowodnił, że uwielbia wyciągać ryby z wody. Pijany Homer! Oto właściwe imię. Nowe nazwy nie wpłynęły na zachowania moich wędzisk – Pijany Bóbr polubił bycie łownym kijem, a Pijany Homer nie przestał nim być. Na Czarnej Przemszy wyciągnął mojego pierwszego jazia, a na Wiśle dobrał się do boleni, które na kanale uchodzą za ryby trudne do złowienia. Ale Pijany Homer nie widzi problemu… Czas testów dawno minął, a kijek ciągle był moim numerem jeden. Rzadko korzystałem z jego podstawowej cechy – łatwości w transporcie – a w samochodzie przewoziłem go głównie złożonego na pół. Nie zmienia to faktu, że jest to kij w transporcie prawie idealny. Nawet razem z tubą nie zajmuje dużo miejsca, a pozbawiony tuby mieści się do każdej torby. Bez problemy nadaje się do transportu rowerem. Przyczepiony do którejś rury czy bagażnika, dojedzie bezpiecznie na miejsce o ile kierowca nie będzie miał kolizji.


W moim wypadku do transportu służy Samobieżny Castingowy Obiekt Transportowy Terenowy, w skrócie SCOTT.

   I tak suwalska refleksja doprowadziła do wzbogacenia mojego arsenału o niezwykły kij, dzięki któremu przeżyłem tyle wspaniałych chwil. Jestem pewien, że największe przygody są jeszcze przed nami. Nie może być inaczej, kiedy nad wodę udaje się w towarzystwie Pijanego Homera.

Cieszę się też, że wiem według jakiego klucza nazywać swoje następne wędki. Oczywiście tylko te niezwykłe, te które pozwolą uwierzyć, że magia to nie tylko opowieść starych, zakurzonych ksiąg. Umocniłem się też w przekonaniu, że kolejnym kijem o nazwie zwierzaka, powinien być szlachetny następca Dragona Mistery. A imię, które będzie nosił powinno nawiązywać do pamięci o moim buldożku.



Z drugiej strony, jak pomyślę, kto tyle razy moczy łaciate futro podczas moich wypraw nad Skawą i Sztołą, to już nie jestem taki pewien.

Pamięci Maćka @big_m’a

Yotaar.