A to zupełnie inna para... sandałów

Kategoria: Artykuły
Opublikowano: czwartek, 21, grudzień 2006 14:49
Smaczek

Złote myśli.
Ktoś bardzo mądry powiedział kiedyś „Kto stoi w miejscu ten się cofa”. I tak jest chyba w istocie. Szukanie czegoś nowego, innego sprawia, że życie nie jest nudne i choć nikt przy zdrowych zmysłach nie odważy powiedzieć, że wędkarstwo takie jest, to właśnie „pogoń za zajączkiem” jest właśnie tym co „tygryski lubią najbardziej”. A jak to powiadali „Monte Pytony” - „a teraz z zupełnie innej beczki” - ze słonymi śledziami.
Z pewnością sandały dla znakomitej większości ludzi są tylko i wyłącznie rodzajem mało sportowego obuwia, to dla wszystkich „moczykijów” - wolących oczywiście nosić filcaki - słowo to kojarzy się jednoznacznie z sandaczami. Podobnie jak słowo kołowrotek dla castingowców jest synonimem multiplikatora.

Podpity zwierzak w pasiaku.
Prawie każdy kto pierwszy raz złowi sandacza - zapewne całkiem przypadkiem - przeciera oczy ze zdumienia i zachwytu. Krzyżówka szczupaka z okoniem, na dodatek nosząca mlecznego koloru szkła kontaktowe i dość mocno śmierdząca. Czyżby niedomyty i podpijaczony uciekinier z Wronek czy Rawicza? Nic bardziej mylnego. Nie zamierzam rozpisywać się o biologii tej ryby, a jedynie o niektórych jej zwyczajach, które są bardzo pomocne podczas ich „ścigania”. Mając go porównać do jakiegoś ssaka bez zastanowienia powiedział bym „wilk” - oczywiście wodna odmiana, do ryby - to chyba najbliżej mu do okonia. W końcu okoń też „chodzi” w pasiaku. Dlaczego? Bo podobnie jak wilk może polować - nie mylić z "polewać" - samotnie lub w stadzie, w dzień ale lepiej pod osłoną nocy. No i po ugryzieniu zostawia podobne ślady. Podobieństwo z okoniem to sposób pochwycania przez zassanie pokarmu i skłonności do zabawy z przynętami jak kot z myszą - ili wołk z zajcem. Jest tylko jedna rzecz, która diametralnie nie „kontrabasi” do powyższych porównań. Mianowicie słabość „mętnookiego” do ... czerwca. Cóż, dla mnie „wilkołak” jest celem numero uno wypraw nad wodę począwszy od najeżonego komarami tego przepięknego miesiąca aż do ostatniego dnia roku kalendarzowego.

A to zupełnie inna para... sandałów 1
Sandał - istne śliczności

Gdzie dorwać zbója Madeja?
Przede wszystkim, żeby łowić sandacze trzeba być tam gdzie one są - ale Eurteka. 95% moich doświadczeń z ich łowienia posiadam z odrzańskich łowisk, nie mniej jednak w mojej opinii nie ma istotnej różnicy zarówno w zachowaniu jak i sposobach łowienia ich w innych rzekach czy też w wodach stojących. Kto daje radę w rzece da i tam gdzie woda jest „nieruchliwa”, ale odwrotne stwierdzenie nie jest już takie oczywiste. Zresztą, nie będę rozwijał tematu łowienia sandaczy w jeziorach i zbiornikach zaporowych, gdyż w tej materii nie mam doświadczenia , czyli jestem najzwyklejszym leszczem. Ktoś kto miał do czynienia z sandałami - nie jest mowa o tych zapinanych na rzepy - więcej niż incydentalnie wie, że ryba ta w ciągu roku zmienia swoje stanowiska. Od początku sezonu połowów aż do około połowy października rozkład jest można by rzec w miarę równomierny. Wtedy to nie można odpuszczać żadnemu warkoczowi, napływowi, opasce i dołom z jakimkolwiek, choćby minimalnym prądem. A jak ktoś się wybierze na łowienie w nocy niech nie odpuszcza ani jednemu miejscu, nawet jeśli wydaje się całkowicie nieciekawe. Malkontenci powiedzą - zwyczajne ogólniki, ale taka po prostu jest prawda. Po tym okresie sandacze grupują się, a znalezienie takich miejsc gdzie przebywają nie jest sprawą prostą. Można obstawiać głębokie (czytaj: najgłębsze) główki, takie same doły w klatkach, wejścia połączonych na stałe starorzeczy, portów, ujścia mniejszych rzeczek, ale tak naprawdę to nigdy nie wiadomo, gdzie akurat sandaczom będzie dobrze. Tam gdzie są zimowiska białorybu „psiozębne” też muszą być. Jak każdy z nas lubi mieć blisko sklepik z piwkiem tam one mieć dwa ruchy płetwą ogonową do stołówki. Jeśli już się takie miejsce znajdzie - złowi choć jedną kargulenę - to trzeba tam łowić do bólu. Szkoda, że przeważnie jest to tylko ból pleców.

A to zupełnie inna para... sandałów 2
Warkoczyki za główkami lubią darzyć sandaczami

A to zupełnie inna para... sandałów 3
Opaski też omijać szerokim łukiem nie należy

A to zupełnie inna para... sandałów 4
Mętnookie nie za bardzo lubią być „zamknięte” w klatce

A to zupełnie inna para... sandałów 5
Mniejsza rzeka do Odry wpada - całoroczna miejscówka

Umówiłem się z nim na dziewiątą (oby Roman tego nie czytał).
Kiedyś zastanawiałem się dlaczego na sandacze mówi się sandały. I kiedy już byłem skłonny pomyśleć, że geneza takiego nazewnictwa wzięła się z podobnego brzmienia obu wyrazów naszło mnie olśnienie. Otóż zaczynam uganiać się za sandaczami dokładnie w tym samym czasie kiedy z szafy wyciągam jedyną - tą samą od dziesięciu lat- parę tego „antyśnieżnego” obuwia. O sandały w czerwcu najłatwiej. Gryzą wtedy bardzo dobrze i to zarówno w dzień jak i nocą. Na czerwiec czekam cały rok - z uwagi na Dzień Dziecka też, bo powszechnie wiadomo, że Dzień Dziecka wolny od mycia się jest. W dzień brań jest więcej, ale rozmiar łowionych ryb przeważnie nie powala na kolana. Bardzo często stosując „sandaczowe” techniki połowu prócz „wilkołaków” przyławia się szczupaki, a i brania sumów (są jeszcze w okresie ochronnym) nie należą do rzadkości. Co innego noc, rzadko obdarza niewymiarowymi rybami, za to często pokaźnych rozmiarów boleniami. Jak długo trwa okres takiego intensywnego żerowania bohatera niniejszych wypocin - z tym bywa różnie - czasami do połowy czerwca, czasami do jego końca, a czasam - jak w tym roku - aż do końca lata. I o ile kolejne miesiące nie przyczyniają się w sposób znaczący do spadku brań w nocy, to jeśli chodzi o dzienne łowy nie można tak powiedzieć. Zresztą nocka i jej „okolice” generalnie jest najlepszą porą na „randkę” z właścicielem opalizujących oczu bez względu na porę roku. Prawie tak samo dobrym miesiącem jak czerwiec jest wrzesień. Można sobie wtedy naprawdę dobrze połowić. Może o komplet jest trudno, ale praktycznie nie zdarzają się wyjazdy bez powąchania sandaczowego ogona - pod ogonem wąchać nie radzę. Jak już wcześniej wspomniałem jesień przynosi diametralne zmiany. O tej porze roku żerowanie ryb jest przeważnie bardzo krótkie - czasami trwa tylko 5 minut - i ma miejsce o świcie, zmierzchu lub po zupełnej ciemnicy. Nie ma co się oszukiwać, sandały nie są już takimi „żywczykami” jak latem. Dużo lepsze efekty niż połów na sztuczne przynęty daje filetowa zasiadka - tezę tę wysuwam na podstawie porównania swoich wyników z wynikami wędkarzy gruntowych. Oczywiście są odstępstwa od tej reguły. Na przykład, moi koledzy z okolic Szczecina dopiero jesienią zaczynają „sandaczowe żniwa”, a i ja odwiedzając ich strony jestem bardzo pozytywnie zaskoczony ilością brań no i złowionych ryb oczywiście. Tak więc zdarzają się naprawdę znakomite miejsca do połowu tych ryb jesienią, niestety Oderka w moich okolicach już do nich nie należy. Dodać można jeszcze, że jesienne wędkowanie potrafi obdarować naprawdę grubym butem - tfuu, sandałem - i jeśli jakiś okaz ma zamiar „zagościć” na naszym kiju to albo na początku czerwca albo właśnie jesienią - zwłaszcza późną. Niestety, od pary lat listopad i grudzień przynosi mi dużo więcej rozczarowań niż wędkarskich sukcesów.

A to zupełnie inna para... sandałów 6
Pogranicze dnia i nocy to okres najlepszych brań

A to zupełnie inna para... sandałów 7
Płytka woda podczas szarówki - rewir polowań psiozębnego

A to zupełnie inna para... sandałów 8
Odrzańskie klimaty

Kijem go czy prądem?
W naszym - co tu dużo mówić ukochanym - kraju są dwa kanony doboru sprzętu na sandacza. Pierwszy to wielkorzeczny kij spinningowy o długości około 3-ech metrów z delikatną szczytówką - w tym tak „dedykowane” sandaczom tzw. wklejank i/albo też „kogutowa”, 2-u metrowa pała. Sam osobiście pod wpływem panujących trendów zaczynałem od tej pierwszej opcji i to w wersji light (bo tylko takie wklejanki były wówczas dostępne). Oj, przyjemny jest widok przyginającej się szczytówki, ale to istna popierdółka w porównaniu do „kopnięcia” - oczywiście nie nogą w zadnią część ciała. Pierwsze problemy zaczęły się pojawiać kiedy dość powszechnie zacząłem stosować „monstery” - gumy o rozmiarze 5 i więcej cali. Każdy rzut (niezbyt odległy nawiasem mówiąc) powodował zaciskanie zwieraczy. Zastanawiała mnie jeszcze dość mała liczba skutecznych zacięć - a trzeba wiedzieć, że zacięcie to mam „od Kuźmina”, znaczy się bardzo energiczne - i zejść ryb w trakcie holu. Ale pomyślałem - ten typ tak ma. Poza tym było nieźle. Kolejnym etapem była wymiana wędziska na takie o dużo większym c.w. (też wklejanka), ale o ile przestałem drżeć jak osika podczas rzucania większymi przynętami, to reszta wcześniejszych „niedogodności” pozostała. W dodatku tego rodzaju wędki nie nadają się do łapania na wobki, przynęty które coraz częściej zacząłem stosować. Coraz poważniej zastanawiałem się nad powrotem „do korzeni” czyli sztywnych, krótkich wędek na które łowiłem na początku mojej spinningowej drogi. Może „koguciarze” mają rację? Czy jest coś co na moje potrzeby będzie w miarę uniwersalne? Ale zaś inwestować w sprzęt który nie wiadomo czy się nada? Tyle pytań kłębiło się w mojej łysej głowie. I wtedy cud się stał. Podczas jednej z wypraw mój kolega dał mi potrzymać ... krótką wędkę z odwrotnie przykręconym kołowrotkiem. Nie był to mój pierwszy kontakt z multikiem - posiadałem już porządną jerkówkę z jeszcze bardziej porządnym ABU - ale pierwsza okazja do wypróbowania przydatności takiego sprzętu do łowienia z „opadu”. Poraziło mnie doskonałe czucie jakie zapewniał jego zestaw. Jigując można było wyczuć o jaki rodzaj dna puka przynęta, coś niesamowitego. Naprawdę, aż strach było pomyśleć jak odczuwalne na kiju byłoby sandaczowe kopnięcie - niestety, nie dane mi było wtedy poczuć. Dodatkowo solidnie wyglądający niskoprofilowiec jak gdyby przemawiał do mnie: „nie straszna mi najcięższa orka”, bo w przypadku kołowrotków ze stałą szpulą takie stwierdzenie było przeważnie łabędzim śpiewem. Właśnie wtedy pojawiła się w mojej głowie myśl bardzo nachalna: a może tak krótki kij z multikiem? W zimowy czas nie próżnowałem i udało mi się naprawdę niedrogo (kupowałem z drugiej ręki) skompletować sprzęt, który w moim mniemaniu był odpowiedni. Najpierw nabyłem shimanowskie Curado 201B , ale zanim dorobiłem się kijka, wyskoczyłem raz nad wodę z pożyczonym pazurowatym kijem ze stajni Garbolino. Byłem wstrząśnięty - nie zmieszany, całe genialne wręcz czucie gdzieś przepadło. Czyżbym zbłądził? Fakt, sprzęt którym miałem wcześniej - nie boję się tego słowa użyć - przyjemność pomacać był topowy, a próbowana przeze mnie wędka chyba najtańszą jaka jest dostępna na naszym krajowym rynku. Ale przynajmniej odkryłem wtedy kolejną, bardzo istotną zaletę kijów z pazurem. Otóż można nimi - a dokładniej pazurem- drapać się „od środka” bez prostowania palca (przecież nie powiem, że dłubać) po nosie. Oj, za tę różnicę trzeba było przepłacić. Udało mi się „wciągnąć” (zaś niedrogo) St.Croix PC66MF i miałem nadzieję - był środek zimy i nie było gdzie wypróbować sprzętu, że będzie dobrze. A że rozmyślając o tym zaczynały mnie piec hemoroidy - tu drapania już nie ryzykowałem - byłem przekonany, iż tak właśnie będzie. Z perspektywy czasu bez zastanowienia mogę wymienić kilka zalet (ale też wad), które powodują, że prawie zawsze jadąc na sandacze biorę kij z pazurem. Po pierwsze - ale wcale nie najważniejsze, po kilkugodzinnym łowieniu nie boli mnie kręgosłup (pewnie nikt się nie spodziewał takiego argumentu). Krótka wędka posiada dużo mniejszą bezwładność, a przez to znacznie szybciej można zareagować zacięciem na branie, a to w łowieniu sandałów jest bardzo, ale to bardzo istotne. Dla sztywnego blanku - mimo wszystko troszkę inaczej zachowującego się w przypadku krótkiego kija - nie jest straszny sandaczy pysk. Tak czy inaczej myślę, że właśnie wymienione przeze mnie argumenty - łącznie z pozbyciem się bólu kręgosłupa - sprawiły, że wyraźnie wzrósł odsetek wykorzystanych brań. Oczywiście są też wady wybranego przeze mnie rozwiązania. Nieznacznie skróceniu uległa długość rzutów oraz zwiększył się o jeden podział przynęt: na dobrze i źle latające. O ile pierwszą rzeczą w ogóle się nie przejmuję, bo i tak dotychczas brania sandaczy z odległości 60-70 metrów były bardzo rzadko zakończone skutecznym zacięciem, to brak możliwości rzucania woblerami typu DR i SDR na „wystarczające” odległości troszkę mnie smuci. Z pewnością pomogła by zmiana multika na np. Scorpiona, ale nie wiem czy będzie on tak niezawodny jak Curado (ale to kwestia do rozstrzygnięcia na przyszłość). Co do samego multiplikatora to bardzo istotna jest długość nawoju na jeden obrót - przy łowieniu z opadu im większa tym lepsza. Tak czy inaczej uważam, że do większości stosowanych przeze mnie przynęt na sandacze, tj. gum na główkach od 8 do 40gr, cykad i kogutów nie potrzebuję niczego lepszego niż aktualnie posiadam. Wspomniany tandem uzupełnia plecionka o wytrzymałości 20 lb i przypon wolframowy, który ze względu na częste brania szczupaków zawsze stosuję - no, z wyjątkiem łowienia w nocy. Zresztą, do łapania sandaczy w porach późno po Dobranocce, z uwagi na bardzo mały ciężar stosowanych przeze mnie przynęt, większy komfort daje mi dłuższy spinning - 2.7m - z kołowrotkiem stałoszpulowym. Nie twierdzę bynajmniej, że nocą z multikiem się nie da, gdyż dużo razy z dobrym skutkiem stosowałem taki zestaw, ale ze stałą szpulą jest po prostu wygodniej - wybaczcie mnie heretykowi.

A to zupełnie inna para... sandałów 9
Opadowa młócka

A to zupełnie inna para... sandałów 10
W sumie to na dobór sprzętu nie mogę narzekać

A to zupełnie inna para... sandałów 11
„Ciemna” strona - czyli nocna odmiana - castingu

Jak się mu dobrać do tej jego drobnołuskiej skórki?
Gdybym był lekarzem - w fabryce z młotkiem szalał - i miał wypisać receptę na „sandaczowanie” to bez namysłu bym napisał: w dzień non stop opad, noc wobki. Chyba każdy wie o co chodzi w łowieniu „z opadu”, ale i każdy chyba łowi w troszkę odmienny sposób. Osobiście poleciłbym trzymanie kija pod kątem 40-45 stopni i podrywanie przynęty jednocześnie kijem i kołowrotkiem. O ile kijem wykonujemy jedynie niewielki ruch - szczytówka unosi się jedynie 15-20cm - to korbką trzeba dwa - trzy razy zakręcić. Ważne, żeby zsynchronizować jedno z drugim. Taka technika pozwala na nieustanne naprężenie plecionki i pełne czucie przynęty w trakcie najistotniejszej fazy - opadania przynęty, a dodatkowo cały czas utrzymywać wędkę w położeniu pozwalającym na dość obszerne zacięcie. Nie polecam podrywania przynęty samym kijem - wygląda jak szarpanie - gdyż trzeba później szybko zbierać kołowrotkiem nadmiar plecionki, a co za tym idzie, przynajmniej połowa opadu nie jest w pełni kontrolowana. Z kolei podbijając przynętę kręcąc jedynie korbką nie podbijamy przynęty tak wysoko jak przy technice, którą ja stosuje. Niby proste, prawda? Jednakże należyte opanowanie techniki łowienia „z opadu” zajmuje czasami dość dużo czasu. Najważniejsze co by od razu wyrobić sobie dobre nawyki, gdyż dużo trudniej jest się przestawiać. Oczywiście, czas w jakim opada - wiadomo co - zależy od stosowanej przynęty i jej uzbrojenia. Niemniej jednak po dojściu do wprawy można spowodować, że tak samo długo opadać będzie guma uzbrojona na główce 10 co 20 gram. Naprawdę, w przypadku łowienia sandaczy nie ma co kombinować z innymi sposobami prowadzenia przynęty, gdyż w dziewięciu przypadkach na dziesięć „opad” będzie najskuteczniejszy i prawie zawsze brania - o ile następują - mają miejsce gdy przynęta leci w kierunku dna. Jak długo powinien on trwać, na to nie ma większej reguły, ale czas około 2 sekund powinien być wartością wyjściową. Jeśli mam ten komfort, że wiem iż sandacze znajdują się w naszym „polu rażenia”, a nie chcą reagować na zmiany przynęty, wtedy należy pokombinować albo z gramaturą albo z prowadzeniem. Jednym razem sprawdza się istne demolowanie dna główką 30 gram innym ledwie 5-10-cio centymetrowe, delikatne skoki przynęty nad dnem. Nawet mała korekta może przynieść dużą zmianę jeśli chodzi o ilość brań. Wszelkiego rodzaju „papranie” przynętą nad dnem lub jej po nim wleczenie daje dużo, dużo słabsze efekty od obstukiwania dna. Technika prowadzenia przynęty jest identyczna bez różnicy czy łowię na gumy czy też na koguty bądź cykady. W przypadku gum ważne jest aby właściwie dobrać ciężar główki, bo o ile przy obławianiu warkoczy lub innych miejsc z dość dużym uciągiem widoczną różnicę zapewnia zmiana obciążenia o 5 gr to na napływie lub stojącej wodzie już 2 gramy mogą decydować o tym czy będą brania czy też nie. Trudno mi jest w tym miejscu podać bardziej dokładne wskazówki, gdyż dobór wartości obciążenia jest pochodną bardzo wielu różnych czynników, ale najistotniejszą sprawą jest to by cały czas czuć przynętę - zbyt małe obciążenie powoduje uczucie jakby guma była zawieszona w próżni i nie czuć nawet kiedy dotyka dna. Wielkość stosowanych przeze mnie gumisiów to od 2,5 do 5-ciu cali, cykad 6-8 cm. W dzień po woblery sięgam rzadko, gdyż łowienie na nie jest mniej dynamiczne niż na wymienione przeze mnie wcześniej przynęty. Ale kiedy już coś ze sterem zagości na agrafce to ściągam szybko to do dna i staram się je opukiwać z dłuższymi przerwami - przeważnie na ziewanie - w ściąganiu, które pozwalają unieść się przynęcie około 0,5 metra nad dno (na rzece koniecznie woblery pływające).

Zupełnie inaczej łowi się w nocy. Dla mnie zdecydowanie najlepszą przynętą jest wtedy właśnie wobek. O ile w dzień szukam sandaczy w pobliżu dna to w nocy raczej w pobliżu powierzchni, a bardzo dużą zaletą woblerów jest to, że dość dokładnie można określić jaką głębokość za ich pomocą penetrujemy. Sprawdzają się one dużo lepiej od gum, choć na te ostatnie bardzo często łowię w nocy jesienią, kiedy to przeważnie próżno szukać jakichkolwiek oznak żerowania mętnookich przy powierzchni. Polecam uklejopodobne, płytkoschodzące, które posiadają bardzo drobną, a przy tym o dużej częstotliwości akcję. Stosuję wyłącznie przynęty o długości 9 i więcej centymetrów, a najwyżej sobie cenię nie te firmowe ale te będące wytworem krajowego rękodzielnictwa między innymi też mojego. Woblery prowadzę różnie, obławiając miejsce rozpoczynam od jednostajnego ściągania w średnim tempie, a jeśli to nie skutkuje to w kolejnych rzutach zmniejszam tempo prowadzenia, stosuję częste przytrzymania cały czas uważając by wobler „nie zgasł”. Kiedy sandacze żerują intensywnie - zwłaszcza na początku czerwca, to nie jest dla nich problemem wypaździerzyć w przynętę prowadzoną w iście boleniowym tempie. Jako, że nocą najwięcej brań następuje na wodzie płytkiej a nawet bardzo płytkiej ważne jest zachowanie ciszy, na co w dzień nie zwracam większej uwagi. Jeśli ktoś pierwszy raz wybierze się na nocne spinningowanie i to w dodatku samotnie, z góry ostrzegam, że po zmierzchu uczucia ma się mieszane, ale pękają one niczym bańka mydlana w momencie poczucia pierwszego brania. Właśnie moment sandaczowego brania, w większości przypadków silnego kopnięcia w kij jest tym co tygryski lubią najbardziej.

A to zupełnie inna para... sandałów 12
Boluś, częsty przyłów nocnego, sandaczowego łowienia

A to zupełnie inna para... sandałów 13
Dobre efekty przynosi zawsze łowienie „na Żywca”

A to zupełnie inna para... sandałów 14
Ale ja lubię też na gumy ...

A to zupełnie inna para... sandałów 15
Blaszano-ołowiane ustroistwa

16
Wobki - wersja dziennik ...

A to zupełnie inna para... sandałów 17
... i wersja nocnik

A to zupełnie inna para... sandałów 18
Dublowanie takich samych gum na różnych główkach znacznie zwiększają masę plecaka,
ale pozwalają idealnie dobrać gramaturę do każdych warunków

Kilka bezużytecznych i zbędnych rad.
Co zrobić kiedy nastąpi wreszcie upragnione branie. Przede wszystkim dużo wcześniej dokręcić hamulec „na beton”. Na każde choćby podejrzenie brania reagować błyskawicznie mocnym zacięciem.
Sandacz nie jest silną rybą - no chyba, że z pomocą przychodzi mu nurt - tak więc hol, zwłaszcza przy użyciu krótkiej i sztywnej wędki powinien być zdecydowany. Osobiście ryby poniżej 2 kg niemalże przekręcam przez przelotki i biorę „na klatę”. W końcu kij trzeba „naładować” nie tylko w trakcie rzutu.
Jako, że najwygodniej biega się z jednym kijem, który musi obsłużyć szeroką paletę gramatur - często zarówno poniżej jak i powyżej c.w. - w zależności od masy przynęty stosuję trochę różne techniki rzutów. Doszedłem do tego metodą prób i błędów - czytaj: bród. W przypadku przynęt poniżej c.w. stosuję rzut znad głowy z krótkim ale energicznym wymachem. Dla gramatur znajdujących się w widełkach c.w. rzut z boku z dłuższym i mniej dynamicznym wymachem, natomiast jeśli masa przynęty znacznie przekracza górną wartość c.w. kij ładuję „zakręcając” przynętą literkę „O”. W ten sposób mogę „obsłużyć” cały wachlarz przynęt, praktycznie od 5 do 50 gram i to ciepając nimi na naprawdę przyzwoite odległości.
Przy zbrojeniu gum w przypadku sandacza nigdy nie używam dozbrojek, ale stosuję haki o dłuższym trzonku, ale węższym kolanku, tak aby ostrze nie wystawało nazbyt wysoko nad grzbiet gumy. Moim zdaniem znacznie ułatwia to zassanie przynęty przez rybę, a że sandacz „wciąga” ją od tyłu, zbytnio wystający hak może powodować, że guma odbije się rybie od pyska.
Choć sandacz ma „mętne” oczy to nie należy się do niego upodabniać np. spożywając przed wędkowaniem kilka browarków, gdyż czujnym cały czas trzeba być, a czas reakcji musi być w normie.

Życzę wszystkim zawsze udanych pogoni za „wilkołakami” i pamiętajcie, nie wiem jak dużo można wchłonąć teorii na dany temat to najcenniejsze jest własnoręcznie zdobyte doświadczenie. I jak to mawiał nasz były prezydent - „są plusy dodatnie i ujemne”, to samodzielne znalezienie jakiegoś skutecznego cwancyka na sandałka jest zdecydowanie tym dodatnim plusem i daje dużo więcej satysfakcji niż najskuteczniejsze nawet ich łowienie przy zastosowaniu cudzych rad.
Po prostu trzeba jak najczęściej być nad wodą, myśleć i kombinować - a to ostatnie my Polscy mamy przecież we krwi.

A to zupełnie inna para... sandałów 19
Sandałek jeszcze stałoszpulowy...

A to zupełnie inna para... sandałów 20
... i już ofiara krótkiej szpady i ruchomej szpuli

A to zupełnie inna para... sandałów 21
Dzienne o sandaczach Polaków rozmowy
(niby nie na temat, ale w tle jedna z ostróg, która szczodrze nimi obdarowuje)

Tomek „Smaczek”

fot.
Smaczek
Szuwarek
Kuzyn